Księżyc świeci, a sny czekają... Babcia Zofia ma dla Ciebie kolejną opowieść! 🌙✨ Miłego czytania tej Bajka na dobranoc.
Marcysia była mrówką niezwykle sumienną. Naprawdę, chyba najbardziej pracowitą w całym mrowisku pod starą sosną.
Od bladego świtu do późnego wieczora, jej małe nóżki tupały bez wytchnienia.
Nosiła igły sosnowe, które były dla niej jak ogromne belki.
Taszczyła okruszki chleba, znalezione po pikniku ludzi, które wydawały się jej wielkości góry.
Liczyła ziarenka piasku, żeby upewnić się, że żaden kamyczek nie blokuje wejścia do mrowiska. To była bardzo ważna praca, przynajmniej tak jej mówiono.
Każdego dnia to samo: praca, praca, liczenie, noszenie, praca.
Ale pewnego wieczoru, kiedy słońce zaszło już za horyzont, a niebo zrobiło się granatowe jak dojrzała jagoda, Marcysia poczuła coś dziwnego.
Zmęczenie? Owszem, była zmęczona jak zawsze.
Ale to było coś innego. Nuda.
Potworna, wielka jak dynia nuda.
„Ile można liczyć te ziarenka piasku?” – pomyślała, opierając się o jedno, wyjątkowo duże. „Wczoraj było ich pięć tysięcy sto dwadzieścia trzy. Dziś pewnie będzie podobnie. A jutro? Znowu to samo!”
Westchnęła tak głęboko, że aż poruszyła małym listkiem obok.
I wtedy spojrzała w górę.
Zazwyczaj mrówki patrzą pod nogi. Muszą uważać na kamyki, korzenie, buty ludzi i inne przeszkody.
Ale Marcysia, znudzona piaskiem, po raz pierwszy od dawna zadarła swoją małą główkę.
I zobaczyła… gwiazdy.
Tysiące, miliony, a może nawet miliardy małych, migoczących punkcików na ciemnym niebie.
„Ojejku!” – szepnęła z zachwytem. „Tego jest o wiele więcej niż ziarenek piasku przy wejściu!”
I wtedy w jej małej, pracowitej główce zaświtał pomysł. Szalony, niezwykły, zupełnie niemrówczy pomysł.
„A co, gdybym… policzyła gwiazdy?”
Zaśmiała się cichutko. To było takie absurdalne! Gwiazdy zamiast piasku? Ale im dłużej o tym myślała, tym bardziej jej się to podobało.
„Przynajmniej będzie to ciekawsze niż piasek!” – stwierdziła.
Znalazła sobie wygodne miejsce na kępce mchu, wyjęła maleńki notesik zrobiony z płatka brzozy i ołóweczek z suchej trawki (Marcysia była bardzo zorganizowaną mrówką, nawet w swoich szalonych pomysłach).
„Jedna… dwie… trzy…” – zaczęła liczyć, wodząc wzrokiem po niebie. „Cztery… pięć… o, ta jakaś większa! Sześć… siedem…”
Nagle usłyszała za sobą chrząknięcie.
Odwróciła się. Stał tam Borsuk Barnaba, znany ze swojego zamiłowania do porządku i narzekania.
„Marcysiu, co ty tu robisz? Już dawno po fajrancie! Wszyscy śpią, a ty siedzisz i gapisz się w niebo?” – mruknął niezadowolony.
„Dzień dobry, panie Barnabo! Ja… ja liczę!” – odparła Marcysia z przejęciem.
„Liczysz? Co liczysz? Czyżbyś znalazła nowe złoże piasku do przeliczenia?” – zainteresował się borsuk, bo lubił, gdy wszystko było policzone i na swoim miejscu.
„Nie, nie piasek! Liczę gwiazdy!” – pisnęła Marcysia radośnie.
Borsuk Barnaba zamrugał. Raz. Drugi raz. Podrapał się za uchem.
„Gwiazdy? Po co liczyć gwiazdy? Przecież one są… daleko. I nie da się ich przenieść do mrowiska. Ani zjeść. Zupełnie niepraktyczne!”
Marcysia wzruszyła ramionami (na tyle, na ile mrówka może wzruszyć ramionami).
„Ale są takie piękne! I jest ich tak dużo! To wyzwanie!”
Borsuk pokręcił głową z dezaprobatą. „Dziwactwa. Mrówki powinny liczyć piasek, a nie gwiazdy. Z tego przynajmniej jest jakiś pożytek.” I poszedł dalej, mamrocząc coś pod nosem o marnowaniu czasu.
Marcysia trochę posmutniała, ale tylko na chwilkę. Spojrzała znowu w górę.
„On po prostu nie rozumie” – szepnęła. „Sto dwadzieścia osiem… sto dwadzieścia dziewięć…”
Nagle tuż obok niej zamigotało małe, zielone światełko.
„Cześć, Marcysiu! Co porabiasz?” – zapytał Świetlik Ignacy, unosząc się delikatnie nad mchem.
„Cześć, Ignacy! Liczę gwiazdy!” – wyjaśniła mrówka.
„Gwiazdy? Super pomysł!” – ucieszył się świetlik. „Ale jest ich strasznie dużo. Dasz radę?”
„Nie wiem” – przyznała Marcysia. „Trochę mi się mylą. Ta migocze, tamta znika… A jak liczę w tamtą stronę, to zapominam, ile było po tej stronie…”
„Może potrzebujesz pomocy?” – zaproponował Ignacy. „Mogę ci oświetlać notesik!”
I tak robili. Marcysia liczyła, a Ignacy latał nad jej brzozowym notesikiem, dając idealne światło do zapisywania kolejnych liczb.
„Tysiąc pięćset sześć… tysiąc pięćset siedem… Ojej, znowu się ruszyły!” – zawołała sfrustrowana Marcysia po dłuższej chwili.
Nagle usłyszeli ciche pohukiwanie z góry.
„Huuu-huuu… A cóż to za ambitne rachunki na dole?” – rozległ się mądry głos. To był Pan Sowa, który siedział na gałęzi starej sosny i obserwował wszystko swoimi wielkimi, okrągłymi oczami.
„Panie Sowo, próbuję policzyć gwiazdy, ale one ciągle mi uciekają!” – poskarżyła się Marcysia.
Pan Sowa zahukał cicho, jakby się śmiał.
„Moja mała, gwiazd się nie liczy jak ziarenek piasku. Huuu-huuu. One nie są po to, żeby je zamknąć w liczbach.”
„Nie? To po co są?” – zdziwiła się Marcysia.
„Są po to, żeby na nie patrzeć. Żeby podziwiać ich blask. Żeby wymyślać historie o tym, co przedstawiają. Widzisz tamten układ gwiazd?” – Pan Sowa wskazał skrzydłem. – „To Wielki Wóz. A tamten jaśniejszy punkt to Gwiazda Polarna. Ona zawsze wskazuje północ. Gwiazdy opowiadają historie, trzeba tylko chcieć ich posłuchać, a nie tylko liczyć. Huuu-huuu.”
Marcysia spojrzała w niebo inaczej. Już nie szukała kolejnych numerków. Zobaczyła kształty, wzory, poczuła tajemnicę.
„Wow…” – szepnęła. „Historie… To jeszcze ciekawsze niż liczenie!”
Odłożyła notesik i ołówek.
Razem z Ignacym i Panem Sową patrzyli na rozgwieżdżone niebo. Pan Sowa opowiadał o gwiazdozbiorach, o planetach, które czasem udają gwiazdy, i o księżycu, który co noc zmienia swój kształt.
Marcysia była zafascynowana. Zapomniała o nudzie, o piasku, o pracy. Poczuła, jak wielki i piękny jest świat poza mrowiskiem.
Kiedy wróciła nad ranem do domu, była zmęczona, ale szczęśliwa.
Następnego dnia znów sumiennie nosiła igły i okruszki. Ale kiedy nadszedł wieczór, nie poszła liczyć piasku.
Wyszła na swoją kępkę mchu, spojrzała w górę i uśmiechnęła się do gwiazd.
Nie musiała ich liczyć, żeby wiedzieć, że są niezwykłe.
Czasem, jak odkryła mała mrówka Marcysia, najciekawsze rzeczy w życiu to te, których nie da się policzyć.